Z lasu wyszliśmy i w lesie nas odnajdą / "Starodrzew", Katarzyna Zając (recenzja)
Ciemne, listopadowe wieczory to idealna pora na oddanie się poetyce lasu. Budzenie w sobie tęsknoty za delikatnym szumem liści i trudną do zdefiniowania lekkością bytu, której nie sposób znaleźć pośród mglistych, deszczowych zakamarków gęstwiny. „Starodrzew” Katarzyny Zając (wydany przez Tomasza Kowalczyka, Lublin, kwiecień 2024) to nie tylko zapowiedź wyjątkowej podróży, ale też obietnica, że w jej trakcie – w ciemniejących zagłębieniach mchu, odnajdziemy także wspomnienie samych siebie.
Autorka od początku wprowadza czytelnika w nastrój oczekiwania, odnowienia. W wierszu otwierającym ("Pradawna", s.11) mówi "rozbiorę się warstwa po warstwie | wejdę do tej samej rzeki. Już wiem, że wszystko | stanie się jeszcze raz", przekonując, że nic jeszcze nie zostało przesądzone. Filozofia panta rhei zdaje się zresztą utajonym motywem przewodnim całego tomu – pomaga poskładać go w całość, nadać mu rytm wybijający kolejne wiersze niczym puls Ziemi. Poetka na każdym kroku przypomina, że tam, gdzie wszystko ma swój początek, ma także koniec, ale nawet ten rzadko bywa ostatecznym: „jeszcze nie wiedzieć, | że czasem koniec jest początkiem” [„Być drzewem”, s.60].
Zając mówi językiem prostym, pozbawionym wymyślnych metafor, nie unika jednak swoistej egzaltacji, która momentami może stawiać przed czytającymi wyzwania. Widoczne jest to zwłaszcza w tytułowym utworze: „Wyjdziesz z brzeziny ocalała – ze srebrnym liściem | w ustach. To będzie ostrzeżenie. | Pierwszy znak wiary. [„Starodrzew”, s. 28]. Podniosłość ta nie jest jednak wadą, a jedynie akcentem. Pozwala wykreować atmosferę z pogranicza świata dawno utraconego, niemal magicznego. Snując się między wersami warto więc zatrzymać się choćby na chwilę, by uszczknąć z niego odrobinę tajemnicy.
I choć aspekt ten stanowi niemal fundament całego tomu, poetka nie zamyka się także na dosłowność. W wierszu „Tłusty Czwartek” [s.32] kieruje uwagę czytelnika na codzienność graniczącą z przyziemnością. Wspominając o początku wojny (na Ukrainie, przyp. AM), serwuje zimny, acz otrzeźwiający podmuch – taki, który wyrywa z rozmarzenia o ciepłej ściółce lasu, o promieniach słońca.
Poezja Katarzyny Zając stanowi swoisty odpoczynek od codziennego porządku dnia, nie pozbawia jednak kontaktu z rzeczywistością. Nawet tam, gdzie autorka buduje sielski klimat zamglonych łąk, podmiot nieustannie zderza się z niedającym się uniknąć brutalizmem – "Jest dziura w ziemi i ciężkie maszyny – | niezabliźniona rana w krajobrazie, którą omijam | wzrokiem, kiedy idę z psem na spacer." [„Małe końce świata”, s.37]. Poetka jest w tym autentyczna, do bólu dosłowna. Nie mami czytelnika, nie bawi się jego emocjami, pozostawiając sporo przestrzeni dla własnych refleksji.
Osobiście tom „Starodrzew” przypomina mi swoją poetyką wiersze Justyny Koronkiewicz ("Szamanka", "A jednak boli") – głębokie, emocjonalne utwory, stanowiące niejako osobne wyimki z życia w otoczeniu lasu. Nie sposób porównać obu poetek, jednak motyw ten zdaje się być wciąż żywy w polskiej poezji, stanowiąc swoisty punkt odniesienia nie tylko dla jej kondycji, ale i dla kondycji całego społeczeństwa – wszak las pozostaje wciąż dobrem wspólnym. A jak pyta Katarzyna Zając – „czy kiedy przebudzimy się w samym środku długiej zimy, | wystarczy ciepła i wspomnień?” [„Jesienna opowieść”, s.13].



Komentarze
Prześlij komentarz